W tem słowie mieściło się podług niego wszystko, co stanowić może rozkosz życia po za domem, życia sztucznego, wesołego, pod pięknem, uśmiechniętem niebem.
Corso, ta osławiona ulica Rzymu, takie same wywołała ździwienie w Piotrze, jak wczoraj, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Długa i wązka, kończyła się Piazza del Popolo zalanym jasnością słonecznych promieni. Wczorajszego poranku, lewa strona ulicy stała w słońcu a prawa była w cieniu, dziś zaś, w popołudniowych godzinacnh było odwrotnie. Więc ten wązki przekop w połowie ciemny i stłoczony pomiędzy wysokiemi kamienicami, był owem Corso... najsłynniejszem spacerowem miejscem wykwintnej arystokracyi rzymskiej?... Ta szosa po której zaledwie trzy powozy mogły jechać obok siebie?... Nie było tu ani spodziewanej przestrzeni, ani powietrza, ani dalekiego horyzontu a przedewszystkiem czuć się dawał brak zieloności. Cóż więc było urokiem tej ulicy? Czy sklepiki wystawiające w swych oknach błyskotliwą tandetę?... Czy też tłum cisnących się powozów i publiczności na wązkieh chodnikach?... Duszno tu było a błękitne niebo widniejące pod nad domami, niedość szerokim jaśniało pasem.
Dario, nie domyślając się rozczarowań Piotra, wymieniał mu historyczne pałace, około których jechali: Pałac Bonaparte... pałac Doria... pałac Odescalchi... pałac Sciarra... pałac Chigi... Piazza
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.