Strona:PL Zola - Rzym.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

stróże pilnujący odkopanych ruin pałaców dawnych cesarzów rzymskich. Jeden ze stróżów zbliżył się do Piotra, ofiarując mu się za przewodnika. Byłby wolał samotnie błądzić wśród zwalisk i marzyć bez świadków, lecz przykro mu było zawieść oczekiwanie stojącego przed nim człowieka. Okazało się, że był to stary żołnierz, wybornie mówiący po francuzku. Mały, krępy, o kwadratowej, czerwonej twarzy, przeciętej obfitemi siwemi wąsami, uśmiechał się przyjaźnie. Idąc obok Piotra, rzekł:
— Jest tu niemało do widzenia... wszystko panu pokażę... Zaraz poznałem w panu księdza francuzkiego.. Ja, bo jestem piemontczykiem i znam się dobrze z francuzami... byłem z nimi pod Solferino... Tak, tak, byłem tam z nimi... a chociaż wiele się od tego czasu zmieniło, wszakże nie zapomina się dawnego braterstwa... Jeżeli pan zechce, to pójdziemy dróżką na prawo...
Podniósłszy oczy na szczyt pagórka, Piotr ujrzał szereg cyprysów rosnących tam od strony Tybru. Zapamiętał ciemną ich linię widzianą z Monte Gianicolo w pierwszej godzinie swego przyjazdu. Ciemne te drzewa, rysując się na delikatnych niebieskich tonach powietrza, wyglądały jak czarna frendzla. Oko mimowoli zatrzymywało się na nich, bo cały spadek wzgórza przedstawiał się monotonnie, jak szare rumowisko, gdzieniegdzie przesiane małemi krzewami, lub zrębem sterczącego muru. Przykry i smutny