czności, rozpoczął szczegółowe opowiadanie bitwy pod Solferino. Mogło się to było przedłużyć w nieskończoność, lecz szczęśliwy traf zrządził, że jakaś pani, błądząc wśród ogrodu, zbliżyła się i zapytała o drogę. Przewodnik natychmiast ofiarował jej swoje usługi, grzecznie żegnając Piotra:
— Już panu nie jestem potrzebny... A gdy zechce pan wyjść, to najlepiej spuścić się przez pałac Kaliguli... Z tego pałacu wychodziły tajemne schody wiodące do świątyni westalek, tam w dole, na Forum. Świątyni tej jeszcze nie odnaleziono, ale ona tam jest, jest na pewno...
Jakże swobodnie Piotr odetchnął, pozostawszy wreszcie sam! By odpocząć po kilkogodzinnem chodzeniu wśród ruin, usiadł na jednej z marmurowych ławek. Ogród był niewielki, składał się z kilku rozrzuconych klombów drzew, przeważnie cyprysów, palm i bukszpanu. Ławka, na której siadł, stała pod dębami roztaczającemi gęsty cień, pełen rozkosznego chłodu. Uroczo tu było w tem pustkowiu, pobudzającem do marzeń, w ciszy, drżącej ulatującemi z ziemi wspomnieniami dziejów, tych dziejów najgłośniejszych, jakie kiedykolwiek historya rozniosła po świecie. Blask ich posiadał w sobie nadludzką dumę i niezrównaną siłę. Ogród, w którym Piotr się znajdował, należał niegdyś do willi Farnese, część zabudowań dotąd przetrwała, waląc się wszakże w gruzy. Cała ta
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.