Strona:PL Zola - Rzym.djvu/321

Ta strona została uwierzytelniona.

pomiędzy liśćmi zielonych dębów ogrodu. U stóp pagórka spoczywał cicho Rzym, omdlały z gorąca południowej spiekoty. Rozmarzony wywołanemi widzeniami, Piotr kierował się ku wyjściu z ogrodu, stawiając nogi chwiejnie jeszcze i nieprzytomnie. Idąc zwolna po nierównych, powyżłabianych gruntach wśród zwalisk, postanawiał godnie zakończyć ten dzień pamiętny i zwiedzić przed wieczorem przesławną via Appia.
Nie chcąc powracać na via Giulia, do pałacu Boccanera, Piotr zjadł śniadanie w oberży na przedmieściu. Izba była obszerna, wpół ciemna i pusta. Tylko roje much brzęczały koło stołu i nakrycia. Pozostał tu przeszło dwie godziny, wyczekując by słońce utraciło płomienny żar południowego swego światła.
Ach, ta via Appia, ta królowa dróg starożytnych, przecinająca olbrzymi obszar kraju prostą linią, wysadzoną, zamiast drzew, podwójnym szeregiem dumnych grobowców, czyż nie była ona jakby dalszym ciągiem tryumfalnego Monte Palatino! Wszak ta sama przewodnia myśl rzymskiego narodu stworzyła te grobowce, mające wzbudzać podziw i utrwalać nazawsze pamięć o tych, którzy tu spoczęli. Zmarli chcieli pozostać pomiędzy żywymi, chcieli do nich mówić wspaniałością swych nagrobków i zbudowali je wzdłuż drogi, którą tłumy podróżnych dążyły ku stolicy. Wizerunki zmarłych, utrwalone w marmurze, patrzały na snujących się ludzi a chociaż