Strona:PL Zola - Rzym.djvu/329

Ta strona została uwierzytelniona.

wiać prześliczny zachód słońca. Na lewo leżące pola i winnice przybrały ciemno ołowiany kolor, pogrążyły się w niepewnościach zapadającego zmroku, świeciły tylko po nad niemi ozłocone resztkami słonecznego światła arkady wodociągu, w dali zaś góry Albańskie kładły czarny pas coraz jaśniejszy ku szczytom topiącym się w mgle różowej. Na prawo, ku morzu, płonęło opuszczające się słońce, okolone rojem drobnych, jaskrawych chmurek, które jak złoty archipelag błyszczały na purpurowym oceanie. Wyżej zaś, szafirowe sklepienie nieba z zachodzącem u skraju słońcem, jaśniało nad bezbrzeżną, pustą równiną rzymskiej Kampanii. Tylko niebo i równina, prócz tego nic. Obszar ziemi był płaski i niczem nie urozmaicony, nie było na nim ani pagórka, ani drzewa, ani pasącego się stada z dozorującym pasterzem. Z miejsca, w którem stał, Piotr widział wszakże czarną sylwetkę kardynała Boccanera. Przechadzał się zwolna pomiędzy grobowcami, odcinając się wyraźnie, rysując się potężnie, na purpurowem tle ostatnich promieni zachodzącego słońca.
Nazajutrz rano, Piotr, ogarnięty gorączką zwiedzania i zobaczenia wszystkich ciekawości starożytnego Rzymu, znów wrócił na via Appia z zamiarem spuszczenia się do katakumb świętego Kaliksta.
Jest to najobszerniejszy i najsłynniejszy z pierwotnych chrześciańskich cmentarzy, nawet kilku