Strona:PL Zola - Rzym.djvu/331

Ta strona została uwierzytelniona.

dkiem, z ukosa, spojrzały niechętnie na sutanę towarzysza przyłączającego się do wyprawy. Spuścili się schodami i wyszli na rodzaj wązkiego korytarza.
— Proszę, niechaj państwo uważają — powtarzał zakonnik, świecąc lichtarzykiem nizko po nad ziemią. — Trzeba iść powoli i bardzo ostrożnie, bo grunt jest nierówny, pełen wybojów i ślizgich spadków.
Rzekłszy to, rozpoczął objaśniający wykład. Mówił głosem piskliwym, lecz z nadzwyczajną siłą przekonania o prawdzie słów swoich.
Piotr zeszedł tutaj, milcząc z nadmiaru wzruszenia; gardło miał ściśnięte a serce bijące przyśpieszonem tętnem. Ach te katakumby, te pierwsze schroniska prześladowanych chrześcian, ileż razy o nich marzył za niewinnych dni swoich wierzeń w seminaryum! Marzenia te, pod inną tylko formą, powtórzyły się niedawno, podczas pisania książki o pożądanym przez niego odrodzeniu się Rzymu. Przypominał sobie wtedy o katakumbach, jako o czcigodnych zabytkach pierwszych początków chrześciańskiej religii, będącej podówczas opiekunką najuboższych, pocieszycielką serc prostaczych. Powrotu tej religii Piotr domagał się w swej książce. Pojęcie o wyglądzie katakumb, Piotr sobie wyrobił na podstawie opisów drukowanych w książkach wielkich prozaików i poetów. Ztąd urosła w nim przekonanie o wspaniałym ich ogromie. Zdawa-