Strona:PL Zola - Rzym.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

nica Piotra i koń zaprzężony do dorożki, grzeli się na coraz silniejszem słońcu, pospuszczawszy głowy a mała walizka leżała samotnie opuszczona na ławeczce powozu. Porwany pięknością widoku, Piotr zdawał się rosnąć, wydłużać w swej obcisłej czarnej sutannie. Od powrotu z Lourdes znacznie wychudł, mięśnie twarzy stopiły się, znikły. Usposobienie matki zaczęło w nim przeważać i pod tym nowopowrotnym wpływem czoło, które miał wyniosłe, podobne do ojca, zdawało się maleć, wydatność swoją ustępując ustom, coraz to głębszą wyrażającym dobroć i brodzie o delikatnym owalu. Cały dół twarzy, oraz oczy płonące ogniem miłosiernego apostolstwa, które stało się rdzeniem jego myśli, zacierały dominującą dawniej rozumność czoła, zarysowanego linią prostą, śmiałą.
Ach jakże tkliwie i gorąco patrzały teraz jego oczy na Rzym, na ten Rzym widziany podczas tworzenia o nim książki, na ten Rzym nowego odrodzenia, o którem marzył! Lecz powoli mijała pierwsza gwałtowność ekstazy i Piotr, pochwyciwszy już całość miasta mięko owiniętego poranną gazą, zaczął rozpatrywać się w szczegółach, zatrzymując się przy ważniejszych gmachach. Cieszył się jak dziecko, poznając wszystkie. Znał je bowiem od dawna z planów miasta, które przeglądał, oraz z rycin i z fotografij. U stóp Monte Gianicolo, ze szczytu którego spoglądał na miasto, ciągnęło się przedmieście Trans-