Strona:PL Zola - Rzym.djvu/346

Ta strona została uwierzytelniona.

wzmagały w sile, wreszcie stanąwszy w progu, poznał grę organów. Okna kaplicy były zasunięte czerwonemi firankami a przedostające się przez nie światło słoneczne drgało purpurowemi blaskami. Fale poważnej, kościelnej muzyki, donośnie płynęły od chóru; jakimże więc ogromem była bazylika, by dźwięki huczących tu organów tonęły i nikły o kilkadziesiąt kroków od progu kaplicy!
Wchodząc do bazyliki, z pierwszego wejrzenia Piotr sądził, że nikogo w niej niema, że cała przestrzeń olbrzymiego kościoła jest pusta, zamarła. Po chwili dostrzegł obecność kilku osób, odgadując zdala ich niewyraźne sylwetki. Było tu trochę ludzi, lecz zrzadka rozrzucone ich postacie nikły wśród ogromu przestrzeni i zdawało się, że ich niema. Pomiędzy nawami błąkali się turyści, znużone stawiając kroki i zaglądając do „Przewodnika“ trzymanego w ręku. W pośrodku środkowej nawy, jakiś malarz rozstawił sztalugi i szkicował widok, zachowując się swobodnie jak w galeryi publicznej. W pobliżu Piotra, przeszedł szereg kleryków francuzkich, oprowadzanych przez prałata, objaśniającego im spotykane nagrobki. Lecz te piędziesiąt czy sto osób, były prawie że niedostrzegalnemi wśród obszaru bazyliki, wyglądały na gromadkę czarnych mrówek, poszukujących drogi, z której zboczyły. Piotrowi wydawało się teraz, że się znajduje w olbrzymiej sali galowej należącej do pałacu o nie-