Strona:PL Zola - Rzym.djvu/347

Ta strona została uwierzytelniona.

prawdopodobnie kolosalnych rozmiarach. Przez wysokie, kwadratowe okna płynęło jaskrawe światło, słońce hulało tu swobodnie, przebijając się na przestrzał i napełniając wnętrze kościoła oślepiającą pełnią swych promieni. Na marmurowej, okazałej posadzce, bez ławek i krzeseł, przeglądało się i odbijało jakby na wodnej przestrzeni. Nigdzie w tym kościele nie było ustronnego, cienistego kąta, by uklęknąć i modlić się w tajemniczem odosobnieniu. Wszędzie było jasno, świątecznie, wystawnie. Jakże odmiennym był charakter tej operowej sali, błyszczącej złotem lśniącej marmurami, w zestawieniu do gotyckich kościołów o ponurych wnętrzach, gdzie tłum korzy się i płacze, tuląc się i jęcząc jak dziecię strwożone głębokością i ciemnościami lasu. Strzelista, gotycka architektura i wydłużone średniowieczne postacie świętych, były wytworami rozmodlonego ducha, tutaj zaś, w tej olbrzymiej, majestatycznie okazałej rzymskiej bazylice, wszystko ciałem być się zdawało i tylko o ciele mówiło. Próżnem byłoby szukać tu klęczącej kobiety, któraby z wiarą przyszła koić swe smutki i rozpacze! Słoneczna jasność uniemożliwiała zwierzenia i porywy ku tajemniczym pocieszeniom łez i westchnienia. Zamiast ufnych i rozmodlonych postaci wiernych, w bazylice św. Piotra snuli się znużeni zwiedzaniem turyści, lub rozmawiali swobodnie księża, wiodąc seminarzystów ku najciekawszym punktom przesławnego kościoła.