Strona:PL Zola - Rzym.djvu/348

Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie ci nie troszczyli się o nieszporną ceremonię, odbywającą się w kaplicy; dolatujące ztamtąd odgłosy nie odzywały się echem w wystygłych już sercach, dźwięk dzwonka i organów, tłumiła przestrzeń i chłodna wspaniałość lśniących marmurów.
Piotrowi wydawało się teraz, że bazylika była wspaniałym szkieletem kolosalnego gmachu, z którego życie już uleciało. By gmach ten ożył, by odpowiadał swojemu zadaniu, należało widzieć go pełnym po brzegi, rozmodlonym dusz tysiącami, jaśniejącym okazałością pompy uroczystych obrzędów religijnych. Mury te mogły pomieścić tłum osiemdziesięciu tysięcy wiernych a okazałość ołtarzy, przepych drogocennych marmurów, tworzył dekoracyę dla pontyfikalnych uroczystości, brzmiących muzyką, śpiewem, jaśniejących nieskończonością płonących świateł, a wśród obłoków wonnych kadzideł, sunąć tu mogły najliczniejsze orszaki duchowieństwa, roztaczającego bogactwo szat i przyborów, używanych do świętych obrządków. Uroczystości obchodów Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy dozwalały na takie występy, mogące rywalizować z wystawnością pierwszorzędnych teatrów. Piotr, przypomniawszy sobie wszystko co wiedział o uroczystościach obchodzonych w bazylice, starał się je wywołać i uprzytomnić wśród ram, na które patrzał. Więc pusta przestrzeń kościoła napełniła się tłumem pobożnych, a duchowieństwo,