w razie potrzeby uciekali się do trucizny, dla pozbycia się niedogodnego przeciwnika.
Wtem nagle Narcyz drgnął a zatrzymując Piotra, szepnął:
— Patrz... oto go masz!... Wiedziałem, że musimy spotkać się z Ojcem świętym... Lecz niemamy szczęścia... bo wsiada już do powozu... nawet nie dojrzy nas...
Pod lasem ukazał się powóz papieża i przystanął przy alei, którą postępował Ojciec święty w towarzystwie kilku osób swego dworu.
Piotr uczuł w piersiach gwałtowniejsze bicie serca, a stanąwszy z Narcyzem za wielkim wazonem, w którym rosło drzewo cytrynowe, patrzał, będąc niewidzialnym dla innych. Biały starzec, w białą ubrany sutanę, szedł bardzo wolno, drobnemi krokami, zdawało się, że sunie po piasku. Dość znaczna przestrzeń dzieliła Piotra, tak że nie mógł dokładnie widzieć rysów twarzy papieża, twarzy chudej, koloru i przejrzystości starej kości słoniowej. Nos tej twarzy był wielki, usta o cienkich, zaciśniętych wargach, oczy czarne, połyskujące a teraz uśmiechnięte, bo do ucha pochylonego w stronę monsignora Gamba del Zoppo dolatywały słowa jakiegoś wesołego opowiadania. Monsignor był tłusty, krępy, zadowolniony i pełen godności. Po drugiej stronie papieża, szedł dworzanin należący do straży szlacheckiej, a dwóch jego kolegów postępowało z tyłu.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/424
Ta strona została uwierzytelniona.