chrypliwy, namiętny, dyszący, pochodził z piersi Daria, który, w nadmiarze pożądliwości chwyciwszy Benedettę w swe ramiona, padł z nią na kanapę, chcąc posiąść ukochaną przez siebie kobietę, paląc jej twarz żarem swego oddechu, swych pocałunków i zaklęć miłosnych.
— Na miłość Boga zaklinam cię, zlituj się nad nami... Najdroższa... Boga przyzywam, by cię natchnął miłosierdziem... Benedetto, daj się ubłagać, jeżeli nie chcesz mojej śmierci i swojej... Wszak sama powiadasz, że małżeństwo nasze nigdy nie przyjdzie do skutku... więc pocóż cierpieć?... Po co przedłużać nasze męczarnie... Kochaj mnie, tak jak ja ciebie kocham... bądź moją... bądź moją!...
Lecz Benedetta, równie jak Dario podniecona, opierała się jego pieszczotom, odpychała go z zadziwiającą siłą i energią, chociaż twarz miała zalaną łzami. Z wyrazem najwyższej miłości a zarazem cierpienia, powtarzała z dziką namiętnością:
— Nie chcę... nie chcę... Ty wiesz, że cię kocham... ale nie chcę... nie chcę!...
W tej właśnie chwili Dario przeczuł, że ktoś wszedł i stoi w pobliżu, więc zerwał się gwałtownie, spojrzał nieprzytomnie na Piotra i prawdopodobnie nie poznawszy go nawet, przesunął rękoma po twarzy swej spotniałej, po oczach krwią nabiegłych i uciekł jak zwierz z bólu konający.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/428
Ta strona została uwierzytelniona.