zabraniać tego... Wiem przecież, że z chwilą gdy zostanie moim mężem, będę go miała niepodzielnie tylko dla siebie... tak byłoby i teraz, gdybym chciała... a raczej gdybym mogła!...
Zapanowało milczenie. Zmrok coraz ciemniejszy wzrastał w salonie, złocenia gasły i jakaś bezgraniczna melancholia opadała z wysokiego sufitu, z żółtych staroświeckich jedwabi na ścianach, podobnych teraz do wyblakłych liści jesiennych. Wypadkowo reszta światła dziennego padła od okien na portret Kassyi Boceanera, owej pięknej szesnastoletniej dziewczyny w turbanie, która utopiła się z trupem kochanka, pociągając wraz z sobą brata swego i mordercę. Znów Piotra uderzyło nadzwyczajne podobieństwo Kassyi z Benedettą. Po chwili rzekł:
— Pokusa jest zawsze najsilniejszą... stawiamy jej opór często tylko chwilowy... czasami broni nas jakiś przypadkowy zbieg okoliczności... i gdybym nie był tu wszedł...
Benedetta przerwała mu gwałtownie:
— Nie znasz mnie, księże Piotrze... inaczejbyś tego nie mówił i nie myślał... Raczej byłabym umarła...
Zamilkła na chwilę, by znów się odezwać głosem pełnym miłości a zarazem pobożnej ekstazy:
— Przysięgłam Madonnie, że dziewiczość moją dochowam i oddam ukochanemu, lecz dopiero gdy ślubem będę z nim złączona... Dotychczas dotrzymałam przysięgi... i dotrzymam nadal, cho-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/433
Ta strona została uwierzytelniona.