wciąż wrzała w niej walka pomiędzy obowiązkiem dochowania przysięgi złożonej Madonnie, a żarem miłości, siłą popędów, huczących w niej chwilami z gwałtownością burzy. Związana słowem, mogła była do końca życia kochać i tylko pożądać, lecz nie zadawalniało to płomiennej jej natury. Żądną była materyalnej miłości, marzenia bowiem nie miały nigdy do niej dostępu.
Pomimo ciemniejącej, szarej godziny, Piotr dobrze widział twarz Benedetty i, wpatrując się w jej rysy, zdawało mu się, że dopiero teraz ją poznaje. Jej zmysłowość a zarazem spokojny rozsądek wytwarzały dualizm wyraźnie zaznaczony na pięknej jej twarzy. Usta Benedetty miały wargi mięsiste i zmysłowe, wielkie czarne oczy gorzeć się zdawały, lub też nęciły nieskończonością tajemniczej głębi. A jednak całość tej twarzy była spokojna, dziecięco łagodna, rozsądna. Chwilami wyrażała upór lub dumę. Tak, ta pobożna, pełna przesądów kobieta musiała umieć kochać, musiała umieć radować się swą miłością, a myśl o oddalonych kresach ostatecznego oddania się wywoływała w niej szały żarliwych pożądań. Ją można było kochać i ubóstwiać! Miłość tej pięknej istoty, pełnej szczerości w wyznaniach, a jednak dziewiczej w zachowaniu się z ukochanym, wyczekującej wraz z nim chwili boskiego uścisku, mogła wypełnić życie człowieka! Piotr
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/435
Ta strona została uwierzytelniona.