znanych dla siebie rzeczach i poglądach, pragnąc by Piotr objaśnił jej ich znaczenie. Tak, musi z nią o tem pomówić, musi wywołać jej łzy współczujące nędzarzom i maluczkim tego świata, musi pobudzić jej chęć zajmowania się ich losem.
W salonie było teraz zupełnie ciemno, więc Benedetta wstała, by kazać przynieść lampę. Piotr chciał odejść, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Księże Piotrze, proszę, powiedz, czy nie jesteś nami zgorszony?... Ale uwzględnij, że ja i Dario kochamy się od bardzo dawna, a przecież nie jest grzechem kochać się, jeżeli zachowuje się przytem całą czystość obyczajów... Ach, księże Piotrze, żebyś ty wiedział jak ja niezmiernie kocham mojego Daria! Miałam lat trzynaście a on osiemnaście, gdyśmy sobie wyznali naszą wzajemną miłość... i kochaliśmy się do szaleństwa, bawiąc się i biegając wśród wspaniałego ogrodu willi Montefiori... teraz już nie ma tego ogrodu... drzewa nasze wycięto... wszystko zniszczono... Całemi dniami przesiadywaliśmy wśród cienistego ogrodu, kryjąc się jak w lesie i pieszcząc się i całując jak aniołowie się pieszczą i całują w niebie... Gdy dojrzewały pomarańcze, upajaliśmy się zapachem owoców... lubiliśmy także silną woń bukszpanów i często kryliśmy się w gęste i wysokie ich krzaki... Ach te zapachy razem wchłaniane w naszym ogrodzie, tak silnie odurzały nas oboje, iż na samo ich wspomnienie
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/437
Ta strona została uwierzytelniona.