— Lękałem się być natrętnym... Przejście było trudne... wreszcie zbyt wielki to dla mnie zaszczyt znajdować się wśród dostojników...
— Nie, nie, ja chcę, abyś tutaj pozostał. Wyznaczyłem ci to miejsce, chcąc, abyś je zajmował. Pragnę, abyś był jaknajbliżej, byś wszystko mógł dobrze widzieć i zdać sobie sprawo z dzisiejszej ceremonii...
Piotr, podziękowawszy, zaczął patrzeć na otaczających. Po obu stronach tronu stali kardynałowie, prałaci należący do papiezkiego, najbliższego otoczenia. Napróżno chciał się dopatrzeć kardynała Boccanera. Przybywał on do bazyliki lub do Watykanu, jedynie w dnie wyznaczonej sobie służby. Natomiast Piotr ujrzał kardynała Sanguinetti. Szeroka, rozrosła jego postać, stała tuż obok barona de Fauzas. Rozmawiali z sobą głośno, obadwaj równie ożywieni, przejęci wielkością własną, ważnością spełnianej roli, lśniący od potu, czerwoni. Monsignor Nani, zawsze niezmiennie uśmiechnięty, wytworny, spokojny, znalazłszy się w pobliżu Piotra, pokazał mu dwóch kardynałów, ważne piastujących urzędy: kardynała-wikaryusza, tłustego, przysadzistego człowieka o twarzy rozgorączkowanej, pałającej żądzą władzy, i kardynała-sekretarza, którego barczysta, koścista postać, jakby siekierą obciosana, przypominała typ romantyczny sycylijskiego rozbójnika, ukrywającego się chwilowo w szacie księcia kościoła i uśmiechającego się
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/449
Ta strona została uwierzytelniona.