nowych ludzi. Ogrom i tragizm tych wizyj Piotra, przerwała mu myśl o napisanej w Paryżu, książce, którą przybył do Rzymu bronić przed gromem Indeksu. Czuł teraz, że przyjechał napróżno. Kartki jego książki rozlatywały się uniesione, rozproszone pod tchnieniem tych piersi z fanatyzmem i poddaństwem wyjących: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“
Znużony i zbolały natłokiem myśli, Piotr nie chciał dłużej tu pozostawać. Spuściwszy się z kopuły, zatrzymał się chwilowo na dachu po nad nawami, rozglądając się po tej metalowej przestrzeni, mogącej miasto całe pomieścić. Zdziwił się, ujrzawszy niespodziewanie monsignora Nani, który oprowadzał owe dwie damy francuskie, matkę z córką. Panie zdawały się być niezmiernie uradowane zwiedzaniem dachu bazyliki i rozmawiały z ożywieniem, lecz monsignor, zobaczywszy Piotra, opuścił je na chwilę, pytając go jeszcze zdaleka:
— No cóż, mój synu, jesteś zadowolony z dzisiejszejszej uroczystości?... Cóż mówisz o wspaniałości orszaku?...
Zapuścił wzrok badawczy w twarz i oczy Piotra, chcąc się przekonać, o ile powiodła się próba, której go poddał. Widocznie zadowolony, nie czekając odpowiedzi, rzekł z łagodnym uśmiechem:
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/500
Ta strona została uwierzytelniona.