Strona:PL Zola - Rzym.djvu/503

Ta strona została uwierzytelniona.

tunku! Piotr upodobał sobie w tym ogrodzie zaciszny kącik obok starożytnego sarkofagu, którego rzeźby przedstawiały faunów miłośnie obejmujących młode ciała kobiece. Po nad sarkofagiem, z tragicznej maski, wykutej w murze, tryskał strumień kryształowej wody, szemrząc miłą dla ucha monotonną, czystą piosenką. Piotr wsłuchiwał się w tę muzykę spadającej wody, poił się wonią balsamicznego powietrza i, siadłszy na przewróconej marmurowej kolumnie, czytał dzienniki, listy z Francyi, zwłaszcza obszerną korespondencyę księdza Rose, który zdawał mu częste i szczegółowe sprawozdania o przytułku, założonym przez Piotra na jednem z najuboższych przedmieść Paryża. Ach tutaj tak było ciepło, rozkosznie w tym rzymskim ogrodzie, a tam, na północy, w Paryżu, już panowały zimne mgły, i biedni ludzie, idąc do pracy, topili się w kałużach błota, drżąc z chłodu i przejmującej wilgoci! A wszak niezadługo gorzej im jeszcze dokuczy nieubłagane zimno. Schorzałe, wycieńczone nadmierną pracą kobiety i bezkrwiste ich dziatki, zsinieją od zimna w izdebkach na poddaszach, mężczyźni, brodząc wśród śnieżnych zawiei, lodowatych deszczów, próżno szukać będą roboty w fabrykach. Ach, to wieczne konanie zgłodniałych nędzarzy, jakże się wzmaga cierpieniem podczas zimy!... Tutaj, w Rzymie, mają oni pociechę słodko uśmiechniętego nieba, słonecznego ciepła, zimno nie dokucza tu nikomu, nawet bezdomnym