Strona:PL Zola - Rzym.djvu/508

Ta strona została uwierzytelniona.

Benedetty z wielką pokorą i nieśmiałością, w niemej prośbie, błagając ją o przebaczenie.
— Wczoraj — mówiła dalej Benedetta — spotkałam go na schodach i pierwsza podałam mu rękę. Zrozumiał, że już się nie gniewam i był mocno wzruszony, uszczęśliwiony... Lecz cóż chcesz, kochany księże Piotrze... nie mogę być dla niego zbyt surową.. Ja go tak niezmiernie kocham! Przytem lękam się, by dla zapomnienia swoich zmartwień z mojego powodu, nie zaczął zbyt hulać z rozpaczy... to mogłoby mu zaszkodzić... przytem wiem, że Tonietta jest szalenie w nim zakochana... Więc wolałam pokazać mu, że nie mam już do niego żalu, że go zawsze kocham z równą miłością... że czekam na szczęśliwy dzień oddania mu się jako żona... O bo ja pewną tego jestem... wiem o sile jego uczucia... on mój, mój wyłącznie, i niechajbym zechciała skinąć na niego, a rzuciłby się w moje objęcia na zawsze... Lecz na nieszczęście, niewiem kiedy to nastąpi... i czy nastąpi... bo sprawa rozwodu źle stoi obecnie...
Zamilkła, a dwie wielkie łzy ukazały się w jej oczach. Piotr bardzo był wzruszony, widząc te łzy, bo Benedetta często mówiła ze spokojnym swym uśmiechem, że płakać nie umie. Obecnie wszakże oczy jej zaszły łzami, bo rzeczywiście sprawa rozwodu zły brała obrót. Benedetta milczała i była jakby złamana rozpaczą. Piękna jej postać pochyliła się nad marmurem sarkofagu,