Wchodzili w coraz ludniejsze ulice. Stada brudnych dzieci tarzały się w pyle, a prawie gołe ich ciała były czarniejsze, niż ziemia. Kędzierzawe, nigdy nierozplątywane ich czupryny sterczały im dokoła głowy jak wiązki chrustu. Wśród tej walającej się w pyle krzykliwej dziatwy snuły się kobiety w dziurawych spódnicach, ledwo że przytrzymanych nieco w pasie, a rozpięte kaftany na ciele bez koszuli, ukazywały opadłe i wychudzone piersi. Niektóre z tych wynędzniałych samic krzyczały piskliwie, rozmawiając jedna z drugą, inne, siedząc na kulejących stołkach, próżnowały z rękoma wspartemi na kolanach. Mężczyzn prawie tu nie było; czasami, gdzieś na stronie wśród trawy, spał który z nich snem ciężkim, wygrzewając się na słońcu.
Im biedniejszą była ulica, tem okropniejsze wypełniało ją powietrze, pełne odrażających wyziewów i wstrętnego odoru nigdy niemytej trzody ludzkiej, żyjącej w tym kale z odrętwieniem bezmyślności. Na jednej z ulic rozłożyły się ohydne stragany, na których sprzedawano zgniłe owoce, gotowane i skwaśniałe jarzyny, wszelkiego rodzaju resztki jedzeń cuchnących zepsuciem: odrażających widokiem. Pełno tu było drapieżnie patrzących, zgłodniałych dzieci, oczy ich pożerały rozłożone jadła, przed któremi siedziały biedne, obdarte przekupki.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/538
Ta strona została uwierzytelniona.