Strona:PL Zola - Rzym.djvu/539

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje mi się, że nigdy tam nie dojdziemy — szepnął że znużeniem Dario. — Czyż nie lepiej zaniechać naszego poszukiwania?... Benedetto, czyż jeszcze nie dosyć widziałaś tych okropności?
Dario rzeczywiście cierpiał, a jak słusznie mówiła Benedetta nie umiał on cierpieć. Podług jego pojęcia, spacer, jaki teraz odbywali, był rodzajem zbrodni, bo psuł i zasmucał chwile, które możnaby spędzić o wiele przyjemniej. Życie należało wyzyskiwać, starając się je urozmaicić w sposób miły, lekki, swobodny, pędząc swobodnie dni wśród tańców, śpiewu, muzyki, pod niebem zawsze pogodnem, jasnem i ciepłem. W naiwności swego egoizmu, Dario nienawidził wszystkiego co brzydkie, biedne, cierpiące, a gdy był zmuszony patrzeć na coś podobnego, doznawał prawdziwego bólu i czuł się chorym fizycznie i moralnie.
Benedetta podzielała jego zapatrywania, lecz starała się nad niemi panować, zwłaszcza wobec Piotra. Siliła się na zachowanie spokojne, podziwiając z jaką bezgraniczną litością i sympatyą Piotr spoglądał na tę nędzną ludność. Rzekła więc:
— Nie, mój drogi... zostań i doprowadź nas.... Ksiądz Piotr interesuje się takimi biedakami... i zapewne chce wszystko tutaj zobaczyć...
— Tak, dzisiejszy Spacer mówi mi więcej o Rzymie, aniżeli wszystkie moje dotychczasowe wycieczki, w celu oglądania słynnych ruin, gmachów i ogrodów..