Benedetta i dwaj jej towarzysze przeszli przez dwie ogromne sale jeszcze bez posadzki i pełne gruzów, gipsu i śmieci tworzących wyboje. Otwory okien były puste, nawet bez ram. Trzeci salon był nieco mniejszy i służył za schronienie całej rodzinie Tomasa Gozzo. Na ziemi, na żelaznych belkach jeszcze gołych, leżało kilka sienników obrosłych jakby trądem i przegniłych od potu. Pośrodku stał długi, dość mocny stół i trochę krzeseł pozwiązywanych sznurkami, połatanych najdziwaczniej. Dwa okna były zabite na głucho deskami, a w trzeciem powiewały szmaty starego płótna z materaców, takaż sama obrzydliwie brudna i dziurawa płachta zastępowała drzwi.
Tomaso był widocznie bardzo zdziwiony, prawdopodobnie nie przywykł do tego rodzaju dobroczynnych wizyt. Siedział za stołem obydwoma łokciami podparty, z głową w dłoniach i jak mówiła jego żona, odpoczywał, nie mając roboty. Lat miał około czterdziestu pięciu, był silny, barczysty, kudłaty, o wielkiej ściągłej twarzy. Spoglądał poważnie ze spokojem i dumą rzymskiego senatora. W przybywających mężczyznach poznał natychmiast cudzoziemców i podniósł się z miejsca pełen nieufności, lecz ujrzawszy Benedettę uśmiechnął się, bo znał ją z widzenia, a gdy mu coś rzekła o celu swego przybycia i o Dariu, który został przed domem, rzekł:
— O ja znam książąt Boccanera; nawet będąc wyrostkiem, zamurowałem w pałacu jedno
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/546
Ta strona została uwierzytelniona.