Strona:PL Zola - Rzym.djvu/552

Ta strona została uwierzytelniona.

— Patrz na tę głowę, istne arcydzieło!... Otóż takie piękno mnie porywa, zachwyca!... O ileż piękno tej głowy jest podnioślejsze, rzadsze, mniej banalne od urody Pieryny, którą nazywacie bóstwem... Patrząc na głowę tego starca, wiem przynajmniej że jestem bezstronny, że natura nie podnieciła moich zmysłów, nakładając na mnie niewolnicze, upokarzające pęta... Patrząc na tą wspaniałą głowę nędzarza, wiem, że wzruszenie moje jest wyższe ponad zwykłość naszych zachwytów... Zachwyt mój niema w sobie nic poniżającego. Wreszcie patrz dobrze, księże Piotrze... naucz się patrzeć... a ujrzysz nieskończoność po za zmarszczkami tej twarzy... ujrzysz rzeczy nieznane w głębi tych oczu zamglonych, ujrzysz tajemniczość zagadnień w rozwianiu tych srebrnych włosów i brody!... Ta głowa napawa mnie nieskończonością marzeń... Mówi o prorokach... o Bogu Ojcu..
Na dole, przed bramą pałacu zamienionego w ohydną ruderę, pełną gnojowisk, siedziała Giasinta na wpół rozbitej skrzyni i w tenże sam sposób trzymała w dalszym ciągu śpiące niemowlę, rozłożone na jej kolanach. O kilkanaście kroków dalej stał Dario, dopalający papierosa a przed nim piękna Pierina, zapatrzona w niego z najwyższym zachwytem. Tito, niby śpiący na trawie, nie spuszczał ich z oczu i wyglądał na zwierzę przyczajone w zasadzce.