raz aż płaczę nad tą moją biedą... ale cóż to pomoże?...
W spłowiałych, zaczerwienionych oczach Giasinty, stanęły łzy i zamilkła, lecz po chwili gniewnie spojrzała na Tita, który leżał, wygrzewając się na słońcu, jakby nie rozumiejąc, że powinien wstać i grzecznie się zachować wobec państwa, przybyłego w odwiedziny, zwłaszcza, że niezawodnie pozostawią oni jaką jałmużnę na pamiątkę po sobie. Wzburzonym głosem zaczęła wołać na syna:
— Tito! Tito! Ty leniwcze jakiś... zaraz mi wstań i chodź tutaj... Czy nie wiesz jak należy się zachować wobec takich gości?...
Chłopak najpierw udawał, że nie słyszy, lecz na nieustanne, nalegające wołanie matki, zdecydował się powstać z trawy, mruczał przy tem z najwyższem niezadowoleniem.
Piotr zbliżył się ku niemu i zaczął go rozpytywać, chcąc wdać się w rozmowę, lecz Tito odpowiadał opryskliwie, krótko, z widoczną niechęcią i nieufnością.
Kiedy nie ma roboty, to najlepiej spać. Bo cóż pomoże gniewać się lub martwić?... Nie mogąc nic zarobić, żyje się niewesoło, więc doprawdy niewarto przyczyniać sobie kłopotu, myśląc o tem, że jest źle. Co zaś o socyalistach, to słyszał o nich, podobno że gdzieś są, lecz osobiście ich nie zna. Ze słów jego można było wnosić, że chociaż ojciec jego jest stronnikiem
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/554
Ta strona została uwierzytelniona.