pod ramiona... Wniesiemy go we dwoje... on biedaczek nie bardzo nam zacięży...
Rozpoczął się smutny pochód na górę, po monumentalnych schodach pałacu. Na szczęście, stopnie były nizkie i szerokie, co niemało ułatwiło straszne przenosiny tego rannego ciała ostatniego dziedzica starożytnego pałacu, który już niejedną krwawą scenę widział w swych murach. Na obszernych, jak sale, przerwach pomiędzy schodami, tragiczny orszak zatrzymywał się na chwilę i szedł znów dalej przy drżącem i słabem świetle lampy, trzymanej przez Benedettę wysiłkiem woli i bólu. Szli, milcząc, wśród grobowej ciszy, zalegającej pałac Boccanera. Cisza ta była tak głęboka, że zdawało się słyszeć rozkładające się części starych murów, gotowych się zapaść sufitów, wieki toczyły starożytną budowę gmachu, który przy lada wstrząśnięniu, mógł się zamienić w historyczną ruinę.
Wiktorya niosła ranne ciało swego pana z troskliwością matki i ze spokojem kobiety ufnej w swe siły. Natomiast Piotr, bezustannie będąc w obawie, że się pośliznie na marmurowych stopniach schodów, wysilał się nadmiernie, dysząc już ze zmęczenia. Nieszczęsna grupa z trudem postępująca ku górze, odbijała się fantastycznemi cieniami na ścianach. Wydłużone postacie kurczyły się przy zakręcie balustrady, to znów się wydłużały aż do sklepienia o bogatych rzeźbach i złoceniach.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/597
Ta strona została uwierzytelniona.