Wpadła w rodzaj gorączkowego obłędu i coraz głośniej dowodziła:
— Wiem... na pewno wiem, że to on... słyszysz... wiem, że to on!... Nie kto inny tylko on! Prada! Nie mógł mnie posiąść... nie mógł zadowolić swojej żądzy... więc nie chce, bym tobie się oddała... lękał się teraz, że niedługo pobrać się będziemy mogli... więc postanowił cię zabić, woli być mordercą twoim, aniżeli wiedzieć, że mężem moim być możesz!... Ach, znam tego człowieka... on nie przestanie mnie prześladować... zawsze będę nieszczęśliwa z jego powodu... Ach, ten Prada, ten niegodziwy Prada!...
Dario, uniesiony niespodziewaną energią i chcąc co prędzej usunąć to niesłuszne podejrzenie, zawołał:
— Nie... nie! To nie Prada, ani też nikt przez niego nasłany... Przysięgam, że to nie on! Pamiętaj, że ci mówię, że to nie on!
Dario wyrzekł te słowa z taką szczerością i z taką siłą przekonania, że Benedetta nie śmiała dłużej posądzać. Przestała nawet o tem myśleć, na nowo przerażona stanem rannego, uczuła bowiem słabnący uścisk jego dłoni, rękę miał teraz bezwładną, spotniałą i zimną. Zmęczony uczynionym wysiłkiem, na nowo wpadł w zemdlenie, twarz mu zbielała, powieki się zasunęły. Zdawało się, że umiera.
Odchodząc prawie od zmysłów, Benedetta do-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/601
Ta strona została uwierzytelniona.