Strona:PL Zola - Rzym.djvu/615

Ta strona została uwierzytelniona.

kanał, niosący nieczystości i z pluskiem przelewał się po kamieniach, niosąc kał aż do Tybru. Miejscami domy się nieco usuwały w tył, pozostawiając kawałki gruntu, wynurzającego się z wody i pokrytego bujną roślinnością traw, krzaków i bluszczów rozkładających się wspaniałym płaszczem o królewskich, powłóczystych fałdach. Ubóstwo, brud tych nędznych domostw znikały w promieniach słońca, malującego je złotem i purpurą swych promieni. Wywieszona w oknach i na balkonach odzież i bielizna przemieniała się w drogocenne makaty, lśniące jaskrawością barw wyszukanych.
Zdarzało się, że Piotr, przyszedłszy na puste, ciche wybrzeże po za ogrodem pałacu Boccanera, nie patrzał przed siebie na malowniczo zgrupowane domy starego Rzymu, nie patrzał na dalekie przedmieście Transtevere, ani na Monte Gianicolo, nie słał wzroku na prawo ku zamkowi św. Anioła, lecz wsparłszy się o mur wybrzeża wpatrywał się w rzekę. Serce wzbierało mu wielką tęsknotą za ubiegłym szeregiem wieków i poglądał w wody Tybru, które płynęły zwolna, dziwne zmęczone, niezadowolnione z tych murów babilońskich, w jakie je spowijano, murów więziennych, fortecznych, nieznośnych monotonnością, nagością, brzydkich, bo nowych, gładkich i rażąco białych. W blaskach słońca żółte wody Tybru złociły się, mieniły zielonemi i niebieskiemi barwami, morując się lekkim biegiem prą-