Strona:PL Zola - Rzym.djvu/656

Ta strona została uwierzytelniona.

była tylko kwestyą czasu, koniecznością nieodmienną i złączoną z fatalnością biegu społecznego rozwoju. Oporniejsi starali się zastosować do nowych warunków epoki i zaludniali swe pałace lokatorami płacącymi im czynsze dzierżawne, lecz inni woleli umrzeć, zasklepiwszy się w swej rodowej dumie, niedozwalającej im na żadne układy i tranzakcye z losem. Zamurowawszy się w swych pałacach, żyli odosobnieni, patrząc jak z grobowców na koniec swej rasy na rozsypujące się ściany rodzinnego gniazda dogorywali w cieniu i w pustce ze spokojem i bez jęku. Piotr miał tego widomy przykład w pałacu Boccanera, gdzie jedynym odgłosem ruchu była wyjeżdżająca i powracająca stara kareta kardynała a turkot jej kół głuchł na trawie zarastającej dziedziniec pałacowy.
Wrażenia odniesione z wycieczek po przedmieściach Rzymu zestawiał Piotr z wrażeniami wyniesionemi ze staroświeckich pałaców książęcych i doszedł do konkluzyi: że w kraju tym nie było jeszcze ludu a prawie już nie było arystokracyi. Lud, który tu widział, był tak nędzny, ciemny, poddany swemu losowi, poniżony i trzymany w nieświadomości przez tyle wieków, że dopiero kilka pokoleń wyrosłych w nowych warunkach, mogło rozbudzić samowiedzę, wytworzyć demokracyę silną i zdrową, pracowitą, znającą swoje obowiązki i prawa. Arystokracya dogorywała w walących się murach swoich siedzib średnio-