Strona:PL Zola - Rzym.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Otrząsnąwszy się z zadumy, Piotr stał jeszcze czas jakiś na tarasie, nie mogąc nasycić swego wzroku wielkością Rzymu: jakże pragnął módz go objąć w uścisku i otrzymać odpowiedź na swoje pytania! Dlaczegóż wszystko to pozostaje jeszcze dla niego zagadnieniem, pojąć się nie dającem, nieznanem!
Raz jeszcze postanawiał doświadczyć siebie i wystawić na ostateczną próbę. Była ona ważniejszą i bardziej jeszcze stanowczą, niż próba uczyniona w Lourdes. Wiedział, że jeżeli spotka go teraz zawód, to śmiertelnie zostanie nim rażony. Tym razem nie żądał dla siebie przywrócenia wiary, naiwnych pojęć dziecięcych, lecz chciał utrwalenia swych wierzeń dzisiejszych, wyższych ponad rytuały i symbole, chciał nabrać pewności, czy za pomocą religii można dźwignąć ludzkość i wskazać jej drogę do rzeczywistej szczęśliwości. Serce w nim wzbierało naprzemiany radością i trwogą: jaką Rzym da na to odpowiedź?...
Słońce wzbiło się już ku górze i wyżej położone dzielnice Rzymu występowały jaskrawo na tle pałającem od żaru. Dalekie wzgórza złociły się purpurą a domy w bliższych ulicach stojące o murach coraz to jaśniejszych, fasadach ostro zarysowanych, ukazywały tysiące okien o wyraźnych wgłębieniach. Wszakże poranne mgły jeszcze nie znikły w zupełności. Unosić się zdawały z najniżej leżących ulic i snując się lekką parą ku pagórkom, topniały, gubiąc się w po-