Siadł na jednym ze stołków, a ukazując inny giestem ręki, mówił:
— Proszę usiąść... i niechaj pan mówi, co pana do mnie sprowadza?...
Piotr był znowu zmuszony opowiedzieć swoją sprawę, broniąc równocześnie oskarżonej książki. Opowiadanie to sprawiało mu w tej chwili szczególniejszą przykrość, bo słowa jego padały wśród grobowo zimnej i niechętnej ciszy. Zakonnik słuchał, siedząc nieruchomie, z rękoma opartemi na kolanach i z badawczym wzrokiem, utkwionym w oczy Piotra.
Gdy zamilkł, ojciec Dangelis rzekł zwolna:
— Wysłuchałem pana do końca i nie przerywałem... lecz zechciej pan zauważyć, że mogłem nie chcieć słyszeć tego, coś pan mówił... Proces pana obchodzący, już się rozpoczął i żadna potęga ludzka nie zdoła go wstrzymać w jego bigu... Zatem nie rozumiem, czego pan sobie życzy?... Czego się pan odemnie spodziewa?...
Piotr szepnął drżącym głosem:
— Spodziewam się dobroci i sprawiedliwości.
Usta zakonnika okolił blady uśmiech, świadczący o bezmiernej dumie, ukrywającej się pod sztuczną pokorą:
— Nie lękaj się pan... Bóg w najwyższej swej dobroci dotychczas zawsze raczył wskazywać mi moją powinność, jakkolwiek skromne spełniam zadanie... Nie do mnie należy wydawanie wyroku... jestem tylko urzędnikiem, któremu polecono
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/705
Ta strona została uwierzytelniona.