Piotr często spotykał księdza Paparelli, chyłkiem chodzącego w różnych częściach pałacu i wstrętem był przejęty do tej marnej figury w fałdzistej, czarnej sutanie. Omijał go starannie, nie lubiąc fałszywej układności i przebiegłej twarzy kodytaryusza, lecz nigdy się nim nie niepokoił, zatem ździwił się pytaniem don Vigilia. Ten zaś, nie czekając odpowiedzi, zawrócił ku schodom i długo stał, wsłuchując się, czy żaden podejrzany szelest ztamtąd nie doleci. Wreszcie zgasił świecę trzymaną w ręku i jednym susem wpadł na palcach do pokoju Piotra.
— Otóż jesteśmy — szepnął, zamknąwszy drzwi z wielką ostrożnością. — Lecz wolałbym, abyśmy poszli do drugiego pokoju... Dwie ściany lepsze są, aniżeli jedna...
Weszli do sypialni Piotra i postawiwszy lampę na stole, usiedli w głębi pokoju o płowych, bladawych tonach, gołej posadzce i gołych ścianach, przy których stało trochę mebli rozmaitego stylu, przeważnie starych i zużytych. Piotr zauważył, że don Vigilio ma dziś silniejszą, niż zwykle, gorączkę, a pomimo to, drobna, chuda jego postać trzęsła się febrycznie, podczas gdy oczy pałały roziskrzone, wśród pozapadanej, żółtej i schorzałej twarzy.
— Czyś pan nie chory?... Nie chciałbym pana męczyć rozmową, jeżeli się pan czujesz niedobrze...
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/708
Ta strona została uwierzytelniona.