Strona:PL Zola - Rzym.djvu/718

Ta strona została uwierzytelniona.

Piotr nie zrozumiał i nieco strwożony spojrzał na schorzałą twarz don Vigilia, przypuszczając, że powiedział on zdanie oderwane, bez związku i łączności z poprzednią rozmową.
— Co za oni?...
— Jezuici!
Słowo to wyrzekł z wybuchem wściekłości i bezgranicznej nienawiści. Sam się uląkł tak szczerego wyjawienia skrywanej zawsze tajemnicy i jeszcze więcej pożółkł a oczy gorętszym błysnęły mu ogniem. Lecz tem gorzej, jeżeli postąpił nieoględnie!... Ulżył sobie, wypowiadając te słowa, przecie obejrzał się po ścianach komnaty, zdjęty niepokojem, czy aby nikt inny tego nie słyszał. Lecz postanowił dać ulgę swojemu wezbranemu od tak dawna sercu i począł mówić pośpiesznie, z dziką namiętnością, z nieokiełznaną żądzą człowieka niemogącego już dłużej opanować ogromu oburzenia:
— Jezuici... jezuici!... Ty nie masz wyobrażenia, jaką oni są plagą, jak straszna jest ich działalność, jak olbrzymią jest ich potęga i wpływy! Wszędzie tylko ich się spotyka, wszystko zło jest tylko ich dziełem! Ile razy czego nie pojmujesz, nie możesz sobie wytłomaczyć, powiedz sobie, że to oni a nie omylisz się nigdy i od razu zrozumiesz. Gdy wydarzy ci się nieszczęście, gdy będziesz cierpiał i rozpaczał, wiedz, że ból twój i łzy twoje są z ich przyczyny. Oni są wszędzie i zawsze... ot wiesz, nie jestem pewien, czy którego z nich nie ma pod łóżkiem, w tej