Strona:PL Zola - Rzym.djvu/719

Ta strona została uwierzytelniona.

szafie... Ach, jezuici... jezuici!... wszak oni pożerali mnie, pożerają i do śmierci szarpać mnie nie przestaną!
Przerywanym od wzburzenia głosem don Vigigilio opowiedział dzieje swojego życia, marzenia swojej młodości. Pochodził z drobnej szlachty osiadłej na prowincyi, rodzina jego była majętna a on, jako bardzo zdolny, mógł sobie rokować najświetniejszą przyszłość. Ach, gdyby nie oni, gdyby nie jezuici — byłby już teraz prałatem, dążącym ku wysokim dostojeństwom. Lecz otwartej będąc natury, wypowiedział się przed laty ze złą opinią, jaką miał o jezuitach, a następnie skorzystał parę razy, by odsłonić i tem samem popsuć plany układane przez kilku członków tego zakonu. Don Vigilio utrzymywał, że od tej chwili nieustanne spotykały go nieszczęścia. Rodzice jego umarli śmiercią gwałtowną, bankier, u którego był złożony ich majątek, uciekł bez wieści, obiecane dobre posady mijały go, w ostatniej chwili przed ostateczną nominacyą, najdziwniejsze spotykały go przygody, skutkiem których o mało co nie zabroniono mu prawa noszenia sutany. Teraz dopiero zaznał nieco spokoju, zostawszy sekretarzem kardynała Boccanera, który, ulitowawszy się nad jego nieszczęsnym losem, wziął go pod swoją opiekę.
— Tak, tutaj mam bezpieczne schronienie... tu znalazłem przytułek... Oni nienawidzą kardynała Boccanera, bo on zawsze był zawziętym ich prze-