no energii, lękał się Piotr chwilami, czy zmysłów nie postrada z rozpaczy.
Wieczorem spotkał w korytarzu don Vigilia. Chciał go zaprosić do siebie, by znów porozmawiać i poprosić o radę, lecz don Vigilio dał mu znak, by przestał mówić. Widocznie był dziś wyjątkowo strwożony, świadczyły o tem jego oczy pełne przerażenia. Wszakże przystanął i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Czy widziałeś się z monsignorem Nani?... Nie!.. No to idź do niego... idź koniecznie. Powtarzam ci, że to jest jedyna rzecz, jaką masz do zrobienia.
Piotr uległ. Pocóż się miał dłużej ociągać?.. Wreszcie przyjechał tutaj nietylko dla bronienia swej książki, lecz takie dla zapoznania się bliższego z tutejszemi warunkami. Przytem nie chciał sobie mieć do wyrzucenia, że czegokolwiek zaniedbał w swej sprawie.
Nazajutrz rano był już pod kolumnadą na placu św. Piotra, gdy się spostrzegł, że jest zbyt wcześnie, by iść zaraz do monsignora Nani. Kolumnada wydawała mu się dziś większą i rozleglejszą. Czterema rzędami biegnące kolumny stanowiły jakby las o kamiennych, olbrzymich polach, pomiędzy któremi zawsze bywało pusto. Nikt się tutaj nie przechadzał, cicho było i ponuro pod sklepieniem kolumnady, która nie miała żadnego przeznaczenia jak tylko być niezrównanej wspaniałości portykiem, dekoracją dla placu, ozdobą
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/759
Ta strona została uwierzytelniona.