Zaledwie tu stanął, doleciały go słowa rozmowy prowadzonej tuż obok, słowa te niewymownie go zadziwiły. Nieco głowę wychyliwszy, ujrzał na balkonie kardynała Sanguinetti, rozmawiającego z wysokim księdzem, Piotr domyślił się, że był to Santobono. Chciał odejść, czując niewłaściwość przysłuchiwania się ich rozmowie, lecz słowa, które usłyszał, zaciekawiły go przykuwająco.
— Zaraz się dowiemy — mówił kardynał. — Eufemio powinien wrócić lada chwila, posłałem go rano do Rzymu, bo tylko jemu zupełnie ufam. Lecz otóż i pociąg, którym powraca.
Rzeczywiście, wśród obszernej równiny, pędził szereg wagonów prosto z Rzymu. Cały pociąg mały był jeszcze i w tej odległości zdawał się być dziecinną zabawką. Zapewne wyczekując go, kardynał wyszedł na balkon i pozostał, rozmawiając z Santobonem, lecz oczyma śledził ukazanie się pociągu.
Teraz mówił coś Santobono, lecz Piotr niedosłyszał wyrazów, ale kardynał zaraz odpowiedział swym wyraźnym, grubym głosem:
— Tak mój kochany, ta śmierć byłaby wielką katastrofą... Lecz miejmy nadzieję w Bogu, że zechce nam zachować przy życiu Ojca świętego...
Zważywszy jednak, że mówił z człowiekiem najzupełniej sobie oddanym, dorzucił z większą szczerością:
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/790
Ta strona została uwierzytelniona.