był tak barczysty, a zarazem suchy i wysoki. Zgruba ociosane jego ciało, uwydatniało się w czarnej, długiej sutanie. Wśród jasności powietrza i drogi, Santobono występował jak czarna, twarda, atramentowa plama. Szedł wielkiemi, regularnemi krokami, zdawało się, że automatycznie się porusza. Dziwaczną tę postać można było wziąść za uosobienie wiecznego tułacza, lub zbliżającego się ślepego losu. Teraz już można było rozpoznać szczegóły: na prawem ręku, niósł jakiś przewieszony węzełek.
Gdy konie zrównały się z idącym brzegiem drogi Santobonem, hrabia kazał stangretowi jechać stępa i rozpoczął rozmowę:
— Dobry wieczór, proboszczu!... Cóż, jakże zdrowie?...
— Zdrów jestem... najpokorniej dziękuję panu hrabiemu.
— A gdzież idziesz tak śpiesznie, czy można wiedzieć?...
— Idę do Rzymu, panie hrabio!
— Jakto, do Rzymu?... Toż przyjdziesz tam chyba w nocy!
— O będę tam nie wiele co później od pana hrabiego... Mam dobre nogi... dzięki czemu zaoszczędzę pieniądze, którebym wydał na jazdę koleją...
Mówił to, nie odwracając nawet głowy, patrzał prosto przed siebie, nie zwalniając, ani też nie przyśpieszając kroku. Prada, którego bawił ten
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/810
Ta strona została uwierzytelniona.