— Ksiądz Fromont przybył z Paryża do Rzymu i mieszka właśnie w pałacu Boccanera, już od trzech miesięcy jest w naszem mieście.
— Wiem, wiem — odpowiedział Santobono. — Widziałem go zaraz nazajutrz po jego przyjeździe, spotkaliśmy się u Jego Eminencyi kardynała, któremu wówczas przyniosłem pierwsze tegoroczne figi z ulubionego jego drzewa... Niezupełnie były jeszcze dojrzałe... te oto są daleko lepsze i słodsze...
Santobono sprawdził, czy liście nie opadają z koszyka i znów ujął go oburącz, splatając końce swych kościstych palców, porośniętych gęsto rudemi włosami.
Jechali czas jakiś, milcząc. Błonia Kampanii roztaczały się po obu stronach, puste były i olbrzymie, od dawna nie można było dostrzedz ani domu, ani muru, ani nawet drzewa lub krzaka. Grunt tylko pusty słał się w lekkie pochyłości, pokryty rdzawą trawą, która miejscami zaczynała się zielenić, jak zwykle z nadchodzącą zimą. Wtem ukazała się jakaś baszta na wpół rozwalona; stojąc samotnie wśród pustkowia, przybrała nadmierne rozmiary. Nieco dalej, widać było kawał ogrodzonego tykami gruntu, na którym snuły się sylwetki wołów i koni, inne woły jeszcze w jarzmach dążyły tam z pola, poganiane przez oraczy, podczas gdy właściciel tego stada i gruntu, pędził galopem na kasztanowatym koniu, rozglądając się po odwróconych dziś
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/813
Ta strona została uwierzytelniona.