zagonach. Chwilami droga się zaludniała. Lekki dwukołowy wózek, zwany biroccino, minął powóz, z turkotem pędząc jak strzała w przeciwną stronę. Od czasu do czasu ciągnęły inne wiejskie wózki, dowożące do Rzymu wino i jarzyny. Jadący niemi wieśniacy, rozłożywszy się pod budą spali, a konie, brzęcząc dzwonkami uprzęży, szły zwolna same, dobrze znając drogę, którą często odbywały. Kobiety, kupkami po trzy lub cztery, powracały ze stolicy do wiejskich swych zagród, a dla ułatwienia pieszej wędrówki, pozaginały wierzchnie spódnice; szły z gołą głową a od czarnych ich włosów, jaskrawo odbijały czerwone chustki, zarzucone na ramiona. I znów pusto było na drodze i w okół, powóz jechał bezludną okolicą, wśród której nie można było dostrzedz śladu człowieka, a po nad bezbrzeżną równiną unosiła się tylko jasna kopuła nieba z opuszczającem się słońcem, które coraz to niżej, skośne słało promienie po smutnych olbrzymich rozłogach rzymskiej Kampanii. Monotonny ten krajobraz posiadał dziwny urok, mający coś wspólnego z urokiem morza.
— A cóż papież, czy umarł? — zapytał hrabia, patrząc na Santobona.
Ten drgnął, zawahał się z odpowiedzią, wreszcie rzekł z przybraną obojętnością:
— Mam w Bogu nadzieję, że Ojciec święty długo jeszcze pożyje dla tem większej chwały Kościoła...
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/814
Ta strona została uwierzytelniona.