Strona:PL Zola - Rzym.djvu/825

Ta strona została uwierzytelniona.

jąc na rękach swego przyjaciela, kardynała Boccanera.
Lecz i tym razem Santobono nie nie odpowiedział, tylko niżej opuścił głowę.
Wszyscy trzej zamilkli a powóz toczył się i toczył równo po szerokim gościńcu przecinającym obszary Kampanii. Droga była prosta i zdawała się sunąć gdzieś w nieskończoność. W miarę zniżania się słońca, rozkładały się cienie, mocniej zarysowując lekkie, jakby rozlewające falistości gruntu, miejscami równina przybierała tony różowo zielone, to znów szaro fiołkowe, zanikające w dali, zlane ze sklepienieniem nieba. Wzdłuż drogi, ciągle było pusto i tylko rosły wysokie i już zeschłe bodiaki, oraz olbrzymie kopry o żółtych baldaszkach. Wtem, znów ukazał się pług zaprzężony w cztery woły, jeszcze przy pracy. Sylwetka ta wśród pustkowia przybrała jakieś zadziwiająco olbrzymie rozmiary. Gdzieś dalej, stado owiec rzucało ciemną plamę na zieleniejącej już trawie, a pies czuwający nad stadem, szczekał. Głos jego wyraźny, przeciągle się rozlegał wśród pustkowia i panującej nad niem ciszy, podobnej do niezmąconego milczenia śmierci. Lecz otóż niedaleko, wzbiło się w górę kilka skowronków, jeden z nich odłączył się od innych i znikł w wysokościach przestworza, lecz śpiew dolatywał od ptasząt z całą czystością i wdziękiem. Niebo było jasne i przybrało kolor złocisty a na skraju i na tle widno-