— Wrócę za chwilę... zaraz...
Karczma składała się z obszernego jednopiętrowego budynku. Stosunkowo do długości była bardzo nizka, zbudowana z kamieni wyżółkłych na słońcu, które oddawna wypiekło ją tak, jak i ciężkie jej schody z kawałów polnego kamienia. Schody znajdowały się zewnątrz i wiodły na pierwsze piętro, na dole zaś była obszerna izba dla gości, oraz stajnie i wozownia. Na boku rósł gaik piniowy, inne bowiem drzewa nie byłyby mogły rosnąć na tym jałowym gruncie. W cieniu pinij była altanka, pięć, czy sześć ław i stołów, a wszystko z desek nieheblowanych i najprostszej roboty. Po za karczmą, wśród pola, widać było kilka filarów starożytnego wodociągu. Łuki arkad otwierały się na tle nieba, urozmaicając monotonię poziomych linij olbrzymiej płaszczyzny, odcinającej się równo na krańcach horyzontu.
Hrabia, odszedłszy parę kroków, zawrócił się i stanąwszy przy powozie, rzekł:
— A może napijecie się panowie białego wina?... Wiem, proboszczu, że znasz się na winie, a tutejsze ma pewne zalety.
Santobono, nie czekając na dłuższe naleganie wysiadł z powozu, mówiąc.
— Znam tutejsze wino... sprowadzają je oni z Marino... winnice rosną tam na chudszym gruncie, niż w naszem Frascati.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/827
Ta strona została uwierzytelniona.