Zamiast zostawić koszyk w powozie, trzymał go Santobono przed sobą jak monstrancyę, co rozśmieszyło Pradę, więc rzekł:
— Pocóż nosisz się, mój proboszczu, z tym koszykiem?... Zostawże swoje figi w powozie... będziesz miał swobodniejsze ręce...
Lecz Santobono, nic nie odpowiedziawszy, przycisnął tylko koszyk do siebie i szedł spokojnie ku karczmie, podczas gdy Piotr wysiadał z powozu, zaciekawiony widokiem „Antica Osteria Romana“, do której wiedział, że chętnie w niedzielę schodzi się biedniejsze mieszczaństwo rzymskie.
Prada był tu dobrze znany i zaraz wyszła ku niemu stara, chuda kobieta królewskiej postawy, lecz w obdartej i wyszarzanej spódnicy. Mówiła, że nie wie ile dziś znajdzie jaj, bo kury znosiły je gdzie chciały, ale zaraz poszuka, chciałaby bowiem zebrać chociażby sześć, tak jak przeszłym razem.
— Dobrze, poszukajcie, moja kobieto, a my tymczasem napijemy się wina.
Wszyscy trzej weszli do karczmy. W izbie było już ciemno, a chociaż letnie gorąca dawno minęły, roje much brzęczały, uwijając się w powietrzu przesyconem przykrą wonią skwaśniałego mleka i zjełczałej oliwy. Oswoiwszy oczy z panującym tu zmrokiem, ujrzeli się wśród obszernej izby o zaczernionych brudem ścianach, pełnej stołów i ław z prostych, ledwie że ocio-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/828
Ta strona została uwierzytelniona.