Strona:PL Zola - Rzym.djvu/831

Ta strona została uwierzytelniona.

czo dziobnęła jedną z fig wyglądających z pomiędzy liści, zadając jej potężną ranę.
Prada, uszczęśliwiony jak dziecko, parskął głośnym śmiechem powstrzymywanym już od chwili.
— Proboszczu, uważaj, coś źle z twojemi figami!...
Santobono właśnie kończył drugą swą szklankę wina i, przechylony w tył, wzniósł z zadowolnieniem oczy w górę, lecz na odgłos słów hrabiego, zerwał się na równe nogi, rozejrzał się i zrozumiał, zobaczywszy kurę. Zaperzony, zaczął kląć i machać rękoma, lecz kura, zasmakowawszy w fidze, dziobnęła ją głębiej i, spłoszona, nie puściła zdobyczy, uciekając z trzepotaniem skrzydeł szybko i pociesznie, tak iż Prada i Piotr zanosili się od śmiechu, tem więcej, że Santobono puścił się za nią w pogoń a gdy znikła w trawach za domem, wygrażał jej pięścią, wściekły bezsilnością swojego gniewu.
— A widzisz, proboszczu, trzeba było mnie usłuchać i zostawić figi w powozie. Lecz powinieneś mi być wdzięczny, bo gdybym cię nie był ostrzegł, kura byłaby wszystko zjadła.
Mrucząc w dalszym ciągu, coraz to nowe przekleństwa, Santobono postawił koszyk z figami na stole i, zdjąwszy kilka liści, naprawiał uczynioną szkodę, rozkładając luźniej owoce, a gdy skończył i obejrzał koszyk na wszystkie strony, uspokoił się i odetchnął.