Był to Piotr, który, zostawiwszy proboszcza w powozie, przyszedł tu, by spojrzeć bliżej na kawałek arkad wodociągu starożytnego, pomiędzy sosnami za karczmą.
Prada drgnął cały, jakby schwytany na występku, i bez namysłu, sam nie wiedząc dla czego, odpowiedział, kłamiąc:
— Już nie żyje... Wyobraź sobie, że gdy tu przyszedłem, zastałem pojedynek pomiędzy nią a tą drugą kurą, którą tam widzisz chodzącą... Chcąc odebrać kokoszce ukradzioną figę, dziobnęła ją w głowę i zabiła na miejscu... patrz, jeszcze krew się sączy...
Dla czego opowiadał to wszystko?... Sam się temu dziwił, improwizując zmyślone zajście pomiędzy kurami. Czy nie chciał nikogo wtajemniczać w odkrytą zasadzkę na życie kardynała Boccanera?... Czy też wstydził się wyjawić przygotowaną za pomocą trucizny zbrodnię przed tym cudzoziemcem, który lepiej, by o możliwości takiego podstępu nie wiedział. Czuł wszakże wyraźnie, że uczciwość nie dozwala godzić się na trucie ludzi.
Piotr lubił zwierzęta, więc litościwie spoglądał na kokoszkę martwą, tak pełną życia jeszcze przed chwilą. Opowiadanie hrabiego wydało mu się rzeczą zupełnie zwykłą, więc rzekł:
— Kury są względem siebie okrutne... tak bardzo okrutne, że nawet ludzie ledwie im mogą dorównać... Miałem u siebie kilkanaście kur, otóż
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/833
Ta strona została uwierzytelniona.