gdy która z nich skaleczyła się, natychmiast inne starały się ją dziobać w ranę, szarpiąc ciało aż do kości...
Prada natychmiast odszedł i spotkał właśnie karczmarkę, która też zaczęła go szukać, przynosząc tylko cztery jaja; mówiła, że pomimo najstaranniejszych poszukiwań nie mogła znaleźć więcej. Prada zapłacił jej natychmiast i zawołał na Piotra:
— Chodźmy, trzeba jechać... Nie staniemy w Rzymie przed zupełnym zmierzchem.
Santobono spokojnie oczekiwał ich w powozie. Zajął poprzednie swoje miejsce na przedniej ławeczce a plecami się oparł o kozioł. Nogi podsunąwszy w tył, trzymał na kolanach koszyczek z figami, oburącz przytrzymując go i chroniąc jak coś niezmiernie cennego. Pospolita jego twarz była nieruchomą a tylko czarne oczy żyły, gorejąc płomiennemi żądzami dzikiej natury człowieka, prawie że nieodrosłego od ziemi, pomimo kilkoletnich prac nad książką a zwłaszcza nad teologią w seminaryum.
Patrząc na barczystą postać Santobona, wygodnie i spokojnie siedzącą w powozie, Prada drgnął, przejęty wstrętem, lecz zapanowawszy nad sobą, rzekł, gdy tylko konie ruszyły z miejsca:
— Wino, któreśmy wypili, zabezpieczy nas przed febrą... nie ma lepszego lekarstwa nad wino... Gdyby papież mógł trącić się z nami i wy-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/834
Ta strona została uwierzytelniona.