Strona:PL Zola - Rzym.djvu/836

Ta strona została uwierzytelniona.

starożytnego, który, porozrywany w swej dawnej jednolitości, przerzucił się na drugą stronę drogi, odcinając się teraz wyraźnie na tle zachodzącego słońca. Ach, jakże uroczą godziną jest pogodny początek wieczoru, osuwającego się na rozłożyste stepy Kampanii! Wszystko się rozpływa, zatapiają się szczegóły a bezgraniczna równina zamienia się w morze mgły coraz to cięższej a jednak lotnie rosnącej w górę.
Na lewo, ku morzu, słońce się spuszczało coraz to niżej, już ognista jego kula zachodziła po horyzont, wśród chmurek rozżarzonych i lekkich, jakby łuny ogniska. A gdy słońce już znikło, zatopiwszy się w głębinach, pozostały po niem purpurowe jeziora, podczas gdy cień wieczoru, padłszy na Kampanię, zatarł na niej koloryt tonów, rzuciwszy monotonną szarą opończę. Arkady wodociągu odbijały się czarno na tle zamierającej purpury zachodniego nieba, inne zaś łuki, rozrzucone wśród równiny pozostawały jeszcze różowo oświetlone ostatniemi blaskami a niebo po za niemi było jakby z ołowiu. Co chwila mniej było światła; zachodnie purpury gasły, rozpierzchły się i wszystko pogrążyło się w spokój pełen lękliwej melancholii. Na łagodnie niebieskiem niebie zaczęły się zapalać gwiazdy a w oddaleniu migotały światła Rzymu, światła jeszcze niepewne, maleńkie i jakby z powierzchni ziemi wytryskujące.
Jadący powozem trzej mężczyźni milczeli a Prada nie przestawał pytać sam siebie, co należało