monsignor Gallo miał przed śmiercią tę samą cerę, te same w głębiny zapadłe oczy!
Nie, nie, to zbyt byłoby okropne! On nie dozwoli, by te figi miały dojść do pałacu Boccanera. Powziął teraz ostateczne postanowienie. Zaczeka, by jeszcze mniej było światła, by wieczór zapadł głębszy a wtedy porwie koszyk z kolan Santobono i rzuci go w jaką jamę, rzuci daleko, nic nie rzekłszy i niczem czynu swego nie tłomacząc. Santobono zrozumie, dla czego. A Piotr... ten młody cudzoziemiec?... On może nie zauważy; trzeba rzecz ułożyć, by nic nie zauważył. Prada uspokoił się zwłaszcza, gdy się zatrzymała myśl jego na zamiarze wyrzucenia koszyka z figami w chwili, gdy powóz będzie przejeżdżał pod głębokim i ciemnym łukiem bramy Furba, już w pobliżu Rzymu.
— Jesteśmy zapóźnieni — rzekł Prada, zwróciwszy się do Piotra. — Zaledwie o godzinie szóstej staniemy w Rzymie. Lecz będziesz jeszcze miał dosyć czasu, by módz się przebrać, zjeść obiad w towarzystwie przyjaciela i stanąć na czas w salonach Buongiovanni...
I, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Santobona:
— Twoje figi dojadą zapóźno...
— O nie... Jego Eminencya jest zawsze widzialny do godziny ósmej... a przecież wieczorem fig się nie jada... zatem figi moje będą zjedzone dopiero jutro około południa...
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/838
Ta strona została uwierzytelniona.