Lizbeta była rzeczywiście zachwycająca. Jasna blondynka, bardzo różowa, o cerze atłasowej i niebieskich sentymentalnych oczach, usta miała okrążone uśmiechem, słynącym w Rzymie ze szczególnego wdzięku. Ubrana w jedwabną białą suknię haftowaną złotem, była wesołe, szczęśliwa, rozkoszna, czując się wolną, kochaną i kochającą. Z zadowoleniem patrzała na zwrócone ku sobie wszystkie głowy, bo chociaż wiedziała że przed chwilą rozmawiano o unieważnieniu małżeństwa hrabiego Prada, o stosunku jej z hrabią i wspólnem ich dziecku, czuła, że nikt nie powiedział nic złośliwego. Co najwyżej powtarzano jej własne słowa, które wyrzekła, zaszedłszy w ciążę wskutek stosunku z człowiekiem uznanym przez Kościół za niedołężnego.
Lizbeta, śmiało patrząc w oczy monsignora Fornaro, dziękowała mu z wdziękiem za pochwały, jakich nie szczędził, mówiąc o widzianym na wystawie jej obrazie, przedstawiającym Matkę Boską z lilią.
Gdy się spotkała ze spojrzeniem Narcyza, Lizbela uśmiechnęła się do niego, więc poszedł się z nią przywitać, a gdy wrócił na swe poprzednie miejsce, Piotr rzekł:
— Teraz dopiero rozumiem słowa Celii, mówiącej nam przy powitaniu, że Benedetta przyjdzie, że będzie bardzo piękna, bo jest bardzo szczęśliwa... Ach tak! Benedetta musi być ura-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/865
Ta strona została uwierzytelniona.