Strona:PL Zola - Rzym.djvu/870

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźmy do sali balowej, podobno przedstawia wspaniały widok.
Prada, zamieniwszy raz jeszcze przyjazne spojrzenie z Lizbetą, skierował się ku galeryi, w której tańczono, a za nim szli Piotr z Narcyzem, rozglądając się i z trudnością wymijając tłum strojnych gości, ponętnych kobiet, których ciała tchnęły miłością, tworzącą życie i związaną z niem zawsze śmierć.
Sala balowa miała dwadzieścia metrów długości na dziesięć szerokości, oświetlało ją siedem olbrzymich kandelabrów marmurowych, unoszących bukiety lamp elektrycznych jaśniejących jak słońca. Dokoła gzemsu, inne lampy, umieszczone w różnokolorowych fantastycznych kwiatach, tworzyły niezrównanego przepychu girlandę dziwnych tulipanów, piwonij, róż, płonących rzęsiście a jednak w łagodnych, delikatnych barwach. Ściany pokrywał czerwony aksamit przetykany złotem, które palić się teraz zdawało a przy drzwiach i oknach upięte były koronkowe firanki w kwiaty haftowane kolorowemi jedwabiami. Kwiaty te zdawały się żyć, oplatając ściany bogactwem swych festonów. Sala ta, słynęła pięknością sufitu, stanowiącego zbiór arcydzieł, jakiemi nie mogło się poszczycić żadne muzeum. Wśród rzeźbionych ram ornamentacyjnych, rozet i wgłębień, widniały obrazy Rafaela, Tycyana, Rembrandta, Rubensa, Velasqueza, Ri-