typowo przypominających ród, którego był ostatnim przedstawicielem. Tak, był to Boccanera piękny jak młody bożek o czarnym, kręconym w drobne zwoje zaroście i wielkich oczach pełnych szczerości. Benedetta śnieżno białą miała cerę pod czarnym hełmem z bogatych swych włosów a chociaż spokojna, swobodna i powściągliwa, uśmiechała się tym rzadkim i uroczym swoim uśmiechem, który przemieniał ją w inną kobietę, nadając wdzięk kwiatu nieco zbyt mięsistym jej ustom. Oczy jej płonęły wielkiem uszczęśliwieniem, nieskończonością nieba, rozjaśniającego bezgraniczną głębię zwykłego jej spojrzenia. Instynktem wiedziona, włożyła dziś skromną, białą suknię zachodzącą pod szyję i będącą jakby symbolem jej dziewiczej niewinności. Podobna w niebyła do lilii zachowującej swą nieskazitelną czystość. Nie raczyła pokazać daru swego ciała dla jedynego, którego ukochało jej serce. Spowita w te białe zasłony była majestatycznie piękną i nęciła tajemniczością niezbadanej miłości. Klejnotów nie miała żadnych ani w uszach, ani na ręku, lecz tylko zarzuciła na białość swego stanika sznur pereł odziedziczonych po matce, sławnych pereł rodu Boccanera, znanych przez cały Rzym i uważanych za skarb niedający się ocenić.
— Ach, jakże widać, że jest dziś szczęśliwa, i jakże zachwycająco jest piękną — szepnął Piotr, z uwielbieniem patrząc na Benedettę.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/873
Ta strona została uwierzytelniona.