Strona:PL Zola - Rzym.djvu/886

Ta strona została uwierzytelniona.

ty, Prada skierował się w tę stronę, bo poznał Lizbetę.
— Widzicie panowie — rzekł Narcyz — że nic nie straciłem, żeście mnie zgubili wśród tłumu. Skorzystałem ze sposobności i poszedłem panią odnaleźć, prosząc, by zechciała przyjść się ochłodzić jakim zimnym napojem...
— I wybornie pan trafiłeś — zaszczebiotała Lizbetta — bo właśnie pić mi się chciało...
Kazali sobie podać kawy mrożonej i pili ją zwolna złotemi łyżeczkami.
— Ja także chcę się napić — rzekł hrabia. — Umieram z pragnienia... Czy wolno usiąść przy waszym stoliku?... Napiję się także kawy... może ugaszę pragnienie... Ach, przebacz, droga Lizbeto... powinienem był najpierw przedstawić ci księdza Piotra Fromont, o którego przybyciu z Paryża już ci wspominałem...
Długo tak siedzieli we czworo przy stoliku, wesoło rozmawiając i czyniąc spostrzeżenia nad osobami przychodzącemi do bufetu. Prada, jakkolwiek silił się na uprzejmość względem Lizbety, chwilami zapominał się i wpadał w ponure milczenie a oczy jego biegły ku sali balowej, z której dolatywały odgłosy muzyki i zabawy.
— Co ci jest, mój drogi?... O czem się tak zamyślasz? — spytała Lizbeta z przymileniem.
Nie odpowiadając wprost, rzekł:
— Patrzcie, oto rzeczywista para zakochanych, łącząca w sobie miłość i szczęście!